Gdy kilka lat temu kupowałem gramofon, chyba nie do końca wiedziałem po co to robię. To znaczy, wtedy wydawało mi się, że wiem, ale tak naprawdę dowiedziałem się tego dzisiaj, po podłączeniu go do Fezz Audio Mira Ceti (oczywiście za pośrednictwem przedwzmacniacza gramofonowego).
Zasadniczo dobrze jest mieć obszerną wiedzę na rozmaite tematy, wiedzę specjalistyczną też dobrze jest mieć. Jednak wiedzenie wszystkiego ma tę wadę, że pozostawia nam bardzo mały margines na zaskoczenia. Natomiast brak wiedzy na ogół korzystny nie jest, jednak jego dobrą stroną jest to, że daje miejsce na odkrywanie, przyjemne szoki i “opady szczęki”. Takie właśnie rzeczy przeżyłem podłączając u siebie w domu wypożyczony z Premium Sound, Fezz Audio Mira Ceti. Nie miałem dotychczas znaczących doświadczeń z “lampami” i jedynie w bardzo ogólnym zarysie podejrzewałem co może nastąpić, ale to co usłyszałem to dla mnie był właśnie “opad szczęki”.
Wiem, że w świecie audio toczy się dyskusja nad wyższością wzmacniaczy lampowych nad tranzystorowymi lub na odwrót. Nie ma sensu uogólniać tego co dalej napiszę. U mnie w domu wyszło tak, a nie inaczej, a wyszło tak, że powrót do mojego tranzystora będzie przeżyciem traumatycznym.
Skąd się wzięło to co powyżej?
Już wyjmowanie Mira Ceti z pudełka to przyjemność. Wszystkie elementy ściśle upakowane w specjalnie przygotowanych piankach, wzmacniacz – w eleganckim woreczku. Żeby to zniszczyć w transporcie trzeba by było bardzo się “postarać”. Widok niedużego gabarytowo urządzenia odruchowo przywołuje niepokój, czy taki maluch da radę napędzić moje niemałe przecież AudioSolutiony. Durnowate to obawy, bo przecież liczy się układ elektryczny wzmacniacza, a nie jego wielkość. Ale odruch to odruch. Kolejna obawa przychodząca bezwiednie: o mój boże, to tylko osiem wacików, a salon ma 40 metrów kwadratowych, przecież to nie ma szans zaistnieć. Pewnie coś tam wyjdzie z głośników, ale do lotu się nie wzniesie – nie ma mocnych. Otuchą jednak napawa masa Miry, okazuje się, że mały, ale byk. Transformatory wymownie przypominają co to jest grawitacja. W białych rękawiczkach (na wyposażeniu Mira Ceti) wkładam lampy w gniazda. Następnie trochę kabelkologii, przetwornik CA już podłączony, godzina wygrzewania lamp i słucham. I słucham. I uszom nie wierzę.
Dźwięk jest tak niewiarygodnie czysty. W moim tranzystorku, czyszczenie dźwięku kończy się zawsze wyostrzeniem, jazgotem wręcz. A tu nie! Tu jest czysto, a jednocześnie tak organicznie i obecnie. Tak na miejscu. To co brałem na moim tranzystorku za przestrzeń okazuje się wydmuszką jeno. Na czym to polega pokazuje Mira. Okazuje się, że przestrzeń to nie tylko budowanie odległości. Ona musi być też czymś wypełniona. Zaczyna się przełączanie kolejnych płyt. Muszę ściągać sobie wodze, żeby nie pędzić na złamanie karku od utworu do utworu, jak rdza zżera stary most tak zżera mnie ciekawość jak zagra kolejny artysta. A każda płyta jest tak odmienna od tego do czego jestem przyzwyczajony, że aż momentami ciężko rozpoznać utwory.
Bluesowy The Reverend Big Damn Band z płyty “Front Porch Sessions” na tranzystorku brzmi tak źle, że się nie da słuchać. To jakaś karykatura dźwięku. Na lampie porywa brzmieniem gitary, chrypą wokalisty i wrażeniem obecności zespołu w domu. Mimowolnie w głowie formułuje się: o żesz k… z podziwu i rozpaczy, bo przecież Mirę trzeba będzie oddać do salonu. Kolejny blues: Buddy Guy z Kid Rockiem w “Messin’ with the Kid” – jest ogień. Z innej bajki: Gus Gus – płyta Arabian Horse – czemu nie? Daje fun. No to znowu ustawiam przeszkodę – This Mortal Coil z “It’ll End In Tears” - na moim tranzystorku tak zimno brzmiąca płyta tutaj… nie, no bez przesady, nie zabrzmiała słodko, ale jednak został wyciągnięty klimat i można było wreszcie zrozumieć po co nagrano tę płytę, jaki nastrój jej powstanie miał dostarczyć odbiorcy. A dalej: Lunatic Soul z “Walking on a Flashlight Beam” – sam miód. Nie, nie chodzi o to, że dźwięk to ulepek, tylko, że taki fajny, znowu mamy fantastyczny wokal, klimat, przestrzeń. Kolejna zmiana muzycznego podwórka: George Benson z “It’s Uptown” – nadal świetnie. Dalej zatem - przeskok w inny świat: Ryksopp “Something in My Heart” i – o rany, zaraz się wzruszę. Ponieważ nie chcę się mazgaić przełączam na Estasa Tonne z płyty “Internal Flight”, a tu to samo. Oczywiście muzyka jest zupełnie inna, ale wywołuje ten sam efekt. No piknie jest – sam sobie cytuję Pyzdrę z “Janosika” pod nosem.
W międzyczasie przychodzą do mnie znajomi - ludzie, którzy w dzieciństwie zostali zaszczepieni przeciwko audiofilizmowi, więc chorują na różne rzeczy, ale na to co ja, akurat nie. Nie pamiątają oni dźwięku mojego tranzystorka i w ogóle w “sprzętach” obyci nie są nic a nic, a powtarzają te same zachwyty, które ja przeżyłem wcześniej. Teraz już wspólnie wydajemy z siebie “ochy” i “achy” słuchając Christine and the Queens z “Chaleur Humaine”, czy Pokey’a La Farge z “Riot In The Streets”. Nie da się ukryć, to właśnie z takimi płytami Mira czuje się najlepiej. Czyli co? Czyli szukamy tam gdzie gitary, dęciaki, wokale, instrumenty żywe w ogóle, no ale przecież też elektronika, tylko raczej ta klimatycznego rodzaju niż Prodigy. Bo tu docieramy do ograniczeń wzmacniacza. Łojenia z nim nie uskutecznimy. Żeby była jasność, możemy słuchać Miry cicho i wszystko słychać, możemy też nieznacznie zaledwie podkręcić gałkę potencjometru i już robi się wystarczająco głośno, nawet bardzo – i cały czas przejrzyście. Chodzi natomiast o to, że nie przeniesiemy ściany dźwięku co słychać na Black Sabbath lub z In This Moment na ostatnim utworze z płyty “The Dream”. Ale kto normalny kupi dostarczający zaledwie osiem watów wzmacniacz do słuchania metalu (wiem, że jednak tak można, słyszałem Toola na zestawie złożonym z przedwzmacniacza i monobloków Audio Note. Tyle, że trzeba na to wydać znacznie większą liczbę pieniędzy).
Wspomniane ograniczenia niemal nikną po uruchomieniu Miry w tandemie z gramofonem. Najwyraźniej przedwzmacniacz gramofonowy dodaje od siebie to czego brakowało. Natomiast to co w Mirze jest dobrego poszło jeszcze dalej do przodu. Mamy więc już komplet z basem, dynamiką, masą. Nie warto przytaczać tytułów kolejnych płyt, bo zanudzę. Słuchać warto.
I na koniec: jest naprawdę super, że takie rzeczy robi się w Polsce. Ja wiem, dożyliśmy takich czasów, że tego rodzaju wyznanie może zostać odebrane jako deklaracja polityczna, ale przecież nie o to tu chodzi.
I jeszcze obejrzałem dzisiaj Transformersów z Mirą. Głosy były tak dobre, że po co komu głośnik centralny. Bas? Z subwooferem oczywiście byłoby lepiej, ale bez – niczego mi nie brakowało. A wszystko to z ośmiu watów.
P.S. Jakiś czas później wszedłem w posiadane drogą kupna innego wzmacniacza od FezzAudio - Titania. Zaś z Premium Sound wypożyczyłem kabel zasilający Isol8 - Isolink. Podpięcie go zamiast mojego Nordosta spowodowało wypełnienie dołu, napełnienie treścią średnicy. Jest zatem prawdopodobne, że powyższe wzmianki o braku basu w Mira Ceti to wcale nie ograniczenie wzmacniacza. A w ogóle to fajnie by było mieć Mirę najpierw, a do niej dobierać kolumny. Jest szansa na zbudowanie mega zestawu.
Olek Gramofoniarz